W głębi serca
Przekroczyć granice
Zoro odetchnął głęboko, w dalszym ciągu siedząc na schodach. Patrzył, jak Chopper przy asyście Robin i Franky’ego zabierają nieprzytomnego kuka z Sali z pewnością na statek. Jak Usopp po raz kolejny tłumaczy kapitanowi, co się właściwie dzieje. Gdyby ktoś wyjaśnił to również jemu, byłby wdzięczny. Nie potrafił zrozumieć, co się stało. Nic nie pamiętał, nie wiedział, gdzie jest i co robił i jak to się stało, że kucharz był w takim stanie…
- Zoro… twój miecz… - Nami kucnęła przed nim, trzymając w
dłoniach białą katanę.
- Co się stało? Gdzie pozostałe?
- Na statku, Sanji przyszedł tylko z tą…pamiętasz cokolwiek?
- Chyba… - Zamyślił się. – Jak Luffy krzywdził nas grą na
pianinie…i picie przy barze…reszta jest jakby zamazana…dlaczego kuk miał mój
miecz? – Popatrzył na drzwi, przez które wynieśli blondyna. – To ja…
- Przestań, nie byłeś sobą… to wszystko wina tej czarownicy,
zaczarowała cię…
- Jakiej czarownicy?
- Nie pamiętasz Luny?
Zoro pokręcił przecząco głową, nie miał zielonego pojęcia, o
kim mówiła nawigatorka. Jednak po chwili coś sobie przypomniał.
- Jak się przebudziłem, ktoś tu był. Jakaś kobieta strasznie
krzyczała z bólu… - Rozejrzał się. – Tam przy tronie.
Nami popatrzyła w to samo miejsce i ostrożnie udała się we
wskazanym kierunku. Rozglądała się czujnie, bojąc się, że ktoś nagle wyskoczy
zza wielkiego krzesła. Jednak ku jej uldze, nic takiego się nie stało. Po
chwili jednak dostrzegła coś błyszczącego w kupce prochu. Od razu poznała tę
rzecz, był to naszyjnik tej wiedźmy. Podniosła go z posadzki i przyjrzała się
uważnie. Szkiełko w środku nie promieniało już zielenią, lecz było szarawe i
pęknięte. Nami ulżyło w duchu, nie miała pojęcia, jak Sanji tego dokonał, ale udało mu się…pokonał tę
wiedźmę.
Zoro westchnął i popatrzył na kapitana, który stał przed nim
ze skrzyżowanymi rękami na piersi, zagryzioną dolną wargą i lekko nadymaną
buzią.
- Miałeś pełne prawo stłuc mnie na kwaśne jabłko… chyba
zasłużyłem. – W tamtej chwili, gdyby chłopaki go nie powstrzymali, z pewnością
pozwoliłby kapitanowi, by go zatłukł, ale z tego obaj chyba zdawali sobie
sprawę.
Luffy spuścił powietrze z płuc z wyraźną ulgą, a na jego
twarz powrócił radosny uśmiech.
- Dobrze, że wróciłeś… trzeba znaleźć tę…
- To nie będzie konieczne, już jej tu nie ma…powinniśmy
wracać na statek. – Nami podeszła do nich.
- Co! Ale jak to? Miałem skopać jej tyłek! – Luffy jęknął
zawiedziony.
- Popatrz na to tak… - Usopp objął przyjaciela ramieniem. Od
razu było widać, że wyraźnie mu ulżyło na wieść, że nie spotkają już
czarownicy. – Przynajmniej nakopałeś Zoro…
- Jak ma mi to poprawić humor? – Luffy przechylił głowę, nie
rozumiejąc. – Myślicie, że bawi mnie bicie przyjaciół?
- Mnie tam poprawiłeś humor…a nawet mam nadzieję, że Sanji równie mocno mu nakopał za bycie
największym imbecylem na świecie… - Nami przeciągnęła się i podparła dłonie o
biodra. – Wracajmy i wynośmy się w końcu z tej wyspy.
- Nie rozkazuj sobie Nami! JA tu jestem kapitanem! Tak, ruszajmy!
Zoro podniósł się, nie rozumiał, jak mogli być tacy
spokojni. Przecież kucharz był w opłakanym stanie i to przez niego. Chyba nigdy
nie pojmie ich pozytywnego myślenia i granic dopuszczalnego wybaczania.
- Nie ruszaj się, chcę cię opatrzyć… - Lekko już
zdenerwowany renifer po raz kolejny zaczął bandażować ramię Zoro.
- Nic mi nie jest, ty lepiej zajmij się kukiem… - Prychnął
Zoro, nienawidził być leczony i bandażowany, to krępowało tylko jego ruchy, a
poza tym brewka był w dużo gorszym stanie niż on.
- Zrozum, nic mu już nie grozi…miecz, choć przebił go na
wylot, nie uszkodził żadnych ważnych organów…musi odpocząć i dojść do siebie. A
ty nie zachowuj się jak dziecko i daj się opatrzyć…
Zoro prychnął, ale w końcu przestał się ruszać. Popatrzył na
spokojnie śpiącego Kuka, który leżał na łóżku w gabinecie Choppera. Minęły już
dwa dni, odkąd wyrwał się spod zaklęcia czarownicy i w pośpiechu opuścili
wyspę. Niestety blondyn nie obudził się ani razu. Renifer cały czas powtarzał,
że nic już nie zagraża jego życiu, tylko potrzebuje czasu, by dojść do siebie.
Tak więc to, co się wydarzyło w domu wiedźmy, w dalszym ciągu pozostawało
tajemnicą. Jego własne wspomnienia z każdym dniem stawały się coraz bardziej
przejrzyste prawdopodobnie dlatego, że Nami pozwoliła sobie wytykać mu
idiotyczne zachowanie. Nie miał jej za złe, dobrze zdawał sobie sprawę, że
postąpił głupio i tak łatwo dał się omamić czarownicy. Jednak nie potrafił
sobie przypomnieć, choć bardzo chciał, tego, jak postanowił zostawić katany na
statku i tego, co działo się później. Był na siebie wściekły, że pozwolił się
tak łatwo podejść. Znów popatrzył na kucharza. Pomimo tego, co mówił Chopper, widział,
że jego obrażenia są ciężkie. Jeśli naprawdę walczyli i pokonał Blondyna, to
będzie nienawidził go jeszcze bardziej. Jeśli w ogóle mu kiedykolwiek wybaczy…
- Już. I widzisz, można… - Chopper zeskoczył z krzesełka i
popatrzył na przyjaciela zmartwiony. – Chcesz z nim posiedzieć?
- Co? – Zoro popatrzył zdziwiony, dopiero po chwili do niego
dotarło, o co chodziło lekarzowi. – To chyba nie jest dobry pomysł…
- Dobry, ja pójdę coś zjeść… - Nie dał za wygraną i szybko
podbiegł do drzwi. – A jakby przyszedł Luffy, to nie zostawiaj ich samych,
ostatnio próbował mu wcisnąć na siłę kawał kurczaka… - I wyszedł, zostawiając
ich samych.
Szermierz westchnął i wstał z krzesła, powoli podchodząc do
blondyna. Czuł się, jakby minęły wieki, odkąd byli sami. Musiał przyznać, że
ostatnie tygodnie naprawdę były pełne wrażeń i przygód, ale z pewnością nie
takich, o jakich marzył ich głupkowaty kapitan. Wyciągnął dłoń i lekko odgarnął
blond kosmyki, odsłaniając twarz – opuchlizna prawie zeszła. Kuk naprawdę
wyglądał już całkiem dobrze, ale dlaczego się nie budzi?
- Wiesz, że wszystkich martwisz? – Zoro uśmiechnął się słabo
i przejechał palcami po jego policzku, skóra była chłodna w dotyku. – Zwłaszcza
te twoje ukochane dziewczyny… - Cofnął dłoń i pochylił się nad blondynem,
dotknął czołem jego czoła i przymknął oczy. – Nie umieraj…proszę.
Sanji czuł, jak czyjaś dłoń głaszcze go po policzku,
wiedział, że nie był to nikt z załogi. Była zbyt drobna i delikatna. Pewnie
umarł i trafił do raju, a to anioł, który się nim zaopiekuje. Uchylił niemrawo
oczy, czując wewnętrzny spokój i nieopisaną radość, która rozgrzewała zarówno
jego serce, jak i duszę.
- W końcu…już myślałam, że się nie doczekam…
Wesoły dziewczęcy śmiech wypełnił pomieszczenie, kucharz
otworzył szerzej oczy, rozglądając się dookoła. Leżał tuż za zieloną linią z
głową położoną na kolanach Kuiny.
- Umarłem?
- Oby nie, bo jak tak, to skopię ci ten twój tyłek…
- Chyba już ktoś mi go skopał… - Sanji podniósł się i rozglądał
z niedowierzaniem. Naprawdę to zrobił, przeszedł na drugą stronę, ale dlaczego
był tutaj? Przełknął ślinę, lekko się denerwując, nie mógł teraz tu zostać. Nie
wie, co się stało, czy załoga jest bezpieczna? Popatrzył niepewnie na wesoło
uśmiechniętą dziewczynę. – Dlaczego tu jestem?
- Mnie nie pytaj, sam przyszedłeś. – Dziewczyna również
wstała, nie była wysoka, więc uniosła głowę, by na niego spojrzeć.
- Ale ty nie żyjesz…prawda? – Sanji rozglądał się nerwowo,
nie potrafił wyjaśnić, co się dzieje.
- Nie bądź głuptasem…i uspokój się…nic nie jest takie, jakby
mogło się wydawać…- Dziewczynka złapała go czule za dłoń. – Musisz po prostu
wrócić.
Młody kucharz spojrzał na nią i odwzajemnił uścisk, jej dłoń
była taka mała i ciepła.
- Ja nie wiem jak…
- Wiesz…to proste…
Kucnął przed nią, powoli trawiąc fakty i uspakajając się.
Pewnie to wszystko jest tylko snem, musi się tylko obudzić.
- Chętnie dotrzymałbym ci towarzystwa, ale…muszę wracać…
- No ja myślę… - Kuina poczochrała jego blond włosy w ogóle
nie przejęta, tak jakby to ona była dorosła i dodawała otuchy dziecku. – Bawcie
się dobrze…
- Dziękuję… - Sanji zamknął oczy, czując otaczające go
ciepło. Nie miał pojęcia, co się wydarzyło po jego utracie przytomności, ale
miał przeczucie, że wszystko jest w porządku, tylko…musi się obudzić.
- A…palnij go ode mnie w ten jego zielonkawy pusty łeb… -
Sanji uśmiechnął się pod nosem, musi zapamiętać.
Otworzył oczy i rozejrzał się, teraz na pewno był na statku
i to w gabinecie Choppera. W pokoju paliła się mała lampka, która stała na
biurku, przy którym spał młody lekarz. Blondyn westchnął cicho i uniósł dłonie,
by na nie spojrzeć. Na szczęście były całe, czego nie mógł powiedzieć o reszcie
ciała. Tak, w końcu nabił się na miecz, i tak dobrze, że to przeżył. Tylko co
stało się później? Podniósł się powoli i wyciągnął z ręki podłączoną kroplówkę.
Potarł dłonią twarz, kilkudniowy zarost mówił mu, że jego drzemka trwała dłużej,
niż by tego chciał. Podszedł do Renifera, który wyglądał, jakby usnął w trakcie
ucierania jakichś ziół. Ich niezastąpiony lekarz… pomyślał blondyn, po czym
podniósł go i położył do łóżka, z którego właśnie wstał. Wiedział, że jak
towarzysz się tylko obudzi, to czeka go kazanie i natychmiastowy areszt
łóżkowy. Zaśmiał się cicho na samą myśl, ale jeśli chciał się trochę
rozprostować, powinien to zrobić teraz. Musiał również sprawdzić zapasy.
Rozejrzał się po gabinecie, na jednym z krzeseł była przewieszona jego koszula,
więc zarzucił ją na swoje zabandażowane ciało i nie kłopocząc się z zapinaniem
guzików, po cichu wyszedł z pomieszczenia. Zaciągnął się świeżym morskim
powietrzem i powoli ruszył przed siebie. Nie chciał nadwyrężać swojego ciała,
nie bardzo wiedział, w jakim stanie obecnie było. Nie czuł bólu, chociaż
powinien, zważając na ilość bandaży. Mógłby nawet stwierdzić, że był lekko
pobudzony, to było dość ciekawe uczucie, ale podejrzewał, że Chopper lekko
przesadził z lekami przeciwbólowymi. Stanął przed drzwiami do kuchni i
odetchnął głęboko, by po chwili wejść do środka.
Zoro przewrócił się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Minęło już kilka dni, a Kuk w dalszym ciągu się nie obudził. I nikt nie wiedział dlaczego, nawet lekarz zaczynał wątpić w swoje słowa. Pomimo wszystko załoga starała się powrócić do normalności. Władzę w kuchni przejęła Nami z Usoppem, którzy z trudem zaspokajali ogromny apetyt kapitana. Luffy natomiast kilka razy dziennie wpadał do gabinetu lekarskiego, sprawdzając, czy przypadkiem blondyn się nie obudził i próbując wcisnąć mu na siłę kawał mięsa do zjedzenia. Twierdził, że jak Chopper nie da mu porządnie pojeść, to na pewno się prędko nie obudzi. Mając już dość przewracania się z boku na bok, usiadł i wyjrzał niemrawo za okno. Od razu rzuciło mu się w oczy światło dochodzące z kuchni. Westchnął, pewnie Luffy znów wyżera co może z lodówki. Jeśli tak dalej pójdzie, zapasy znikną, nim dopłyną na kolejną wyspę. Szybko zszedł na pokład i udał się prosto do kuchni. Zastanawiał się, czy niedysponowanie kuka sprawiło, że ich kapitan poczuł się na tyle pewny, by podczas kradzieży jedzenia włączyć światło, czy po prostu był idiotą. Szermierz pchnął pewnie drzwi i wszedł do środka, nie mając pojęcia, co go tam czeka.
- Wiesz Luffy, to, że jesteś kapitanem, nie upoważnia cię do
wyżerania zapasów… - Urwał, wręcz wmurowany tym, co zobaczył.
Dlaczego nic nie stało na swoim miejscu?! Sanji nerwowo zaczął
przekładać wszystko na inne półki. Nie cierpiał, gdy coś zmieniało swoje
położenie, zwłaszcza w jego Kuchni. Dłoń mu lekko zadrżała, gdy usłyszał czyjeś
kroki. Poznał je od razu, na tym statku tylko jeden facet miał taki sposób
chodzenia. Na jego policzki wkradły się rumieńce, gdy w pamięci odtworzył przebieg
ostatnich wydarzeń. Jak on mógł go tak po prostu pocałować?! I co gorsza, jeśli
jego plan się powiódł, to by znaczyło, że…
Podniósł wzrok, gdy z rozmyślań wyrwał go głos
zielonowłosego. Po jego minie stwierdził, że wcale się go nie spodziewał.
Minęła chwila, a oni patrzyli na siebie w milczeniu, napięcie stawało się coraz
cięższe, a jego serce biło jak oszalałe. Nie potrafił powstrzymać napływających
do jego głowy wspomnień i myśli.
- Powiesz coś…czy będziesz się tak gapić? – Przełknął ślinę,
nie wiedział, czego się spodziewać. Tak naprawdę nie wiedział, czy zdjął
zaklęcie albo czy owe nie pozostawiło po sobie jakichś skutków ubocznych. Brak odpowiedzi
sprawił, że stres, jaki w tym momencie przeżywał, był nieopisany. Jeszcze nigdy
się tak nie czuł…jednocześnie przerażony, zawstydzony i szczęśliwy, że znów może oglądać ten tępy wyraz twarzy.
- Jak nic nie powiesz, to bóg mi świadkiem, że nakopię ci…Glonie…
- Nie wierzę w Boga… - Zoro otrząsnął się z szoku, on tu
naprawdę był. Nie miał żadnych przywidzeń ani halucynacji. Kuk się obudził!
- I pewnie jest ci za to wdzięczny, idioto. – Sanji zamknął
drzwi lodówki, za którymi się schował, nim glon wszedł do środka. Jego serce waliło jak szalone, ale z całych
sił starał się zachować spokój. – Kto by chciał mieć takiego tępaka za
wyznawcę…
- Nie jestem… - Zoro drgnął i ruszył w jego stronę. To nie
był czas na jakieś głupie sprzeczki. Stanął przed nim, jego uwadze nie umknęło to, że kuk się cofnął
ani to , że jego policzki pokryły się czerwienią, pewnie miał gorączkę. Pomyślał i zgiął się w
pół tak, że czubek jego głowy był gdzieś na wysokości brzucha kucharza.
Jeśli wcześniej twarz
go paliła, to w tym momencie płonęła żywym ogniem. Zielone kosmyki lekko
stykały się z jego bandażami, a Marimo milczał. W głowie mu szumiało od natłoku
myśli albo od leków Choppera, nie był pewny. Z minuty na minutę ta chwila
stawała się coraz bardziej krępująca. Czyli co, wszystko wróciło do normy? Znów
go kocha, a to przeprosiny za jego głupie zachowanie…albo za to, że prawie go
zabił?
Zielonowłosy przełknął ślinę, nie był dobry w przepraszaniu
i do końca nie był pewny, czy Kuk zrozumiał, że właśnie o to mu chodzi. Może
powinien coś powiedzieć, choć wiedział, że pewnie niewiele to zmieni.
- Wiem, że nigdy mi nie wybaczysz…. – Urwał, gdy ktoś
uderzył go w tył głowy. Nie był to silny cios, raczej pacnięcie otwartą dłonią.
Uniósł wzrok, lekko się denerwując, naprawdę chciał przeprosić, a ten blondyn
nawet tyle nie chciał wysłuchać. Popatrzył na niego i zmarszczył brwi. – Masz
gorączkę…
- Zamknij się… - Blondyn drżał lekko – Ktoś mnie prosił, bym
walnął cię w ten pusty łeb… - widząc minę szermierza, odwrócił wzrok, pewnie
wyglądał jak wariat. – Nie mam gorączki…
- Bredzisz… dlaczego w ogóle wstałeś? Czy Chopper wie, że
się obudziłeś? – Zoro wyciągnął w jego kierunku dłoń, ale od razu ją cofnął,
gdy zobaczył niepewną minę blondyna.
- Zamknij się…- Sanji starał się uspokoić nerwy, co on w
ogóle wyprawia? Obudził się! – Czy wszyscy są cali?
- Tak… - Zoro przeczesał dłonią włosy, nie był pewien, co
powinien zrobić i powiedzieć. Nie był dobry w takich rzeczach, a Kuk wyglądał na
zdezorientowanego.
Sanji nie potrafił powstrzymać uśmiechu wpełzającego na
usta. Udało się, wszyscy byli cali i zdrowi.
- Kuk?
- Zamknij się… - Zrobił krok do przodu i oparł czoło o ramię
szermierza, przymykając oczy. Poczuł nieopisaną radość i nagły spadek energii.
– Nie pierdol…już w porządku.
Zoro nie wierzył w to, co właśnie się działo, Kuk zachowywał
się co najmniej dziwnie.
- Co ten Chopper ci podał? – Mruknął, a do jego uszu dotarł
cichy śmiech. Czuł na sobie oddech towarzysza i słyszał bicie jego serca. Spiął
się, nie to żeby nie podobała mu się taka bliskość, ale znając blondyna, zaraz
pewnie dostanie kopa czy coś w tym stylu.
- Nie mam pojęcia…ale musiało być mocne… - Chłopak uniósł
lewą dłoń i położył ją na piersi towarzysza, teraz wyraźnie czując, jak szybko
bije jego serce.
- Co robisz?
- Nie widzisz, Idioto…opieram się, by nie upaść… - Znów się
zaśmiał, zaciskając dłoń na koszuli szermierza. Coś było nie tak, jego ciało
stało się jakby cięższe, a nogi jak z waty. – I upewniam się, czy tu jesteś…jeśli
komuś powiesz, to cię zabiję.
- Jasne…- Zoro westchnął i złapał blondyna za ramiona, by
odsunąć go nieco od siebie. Następnie wziął go na ręce. Mimowolnie uśmiechnął
się pod nosem, gdy blondyn wtulił twarz w jego szyję. – I znów jesteś
księżniczką…
- Morda…kaktusie… - Sanji zamknął oczy i westchnął, poczuł
się dziwnie senny, prawdopodobnie leki przestawały działać. – Wiesz…zajarałbym…
Zoro otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz, w dalszym ciągu
trzymając Kuka na rękach, i powoli ruszył do gabinetu Choppera, napawając się
chwilą.
- Pewnie i tak jutro nie będziesz pamiętać… - Mruknął do
siebie i musnął delikatnie blond włosy, następnie znikając w gabinecie
lekarskim.